Back to Mumbai

Po dwudziestu trzech dniach drogi ponownie znaleźliśmy się na lotnisku w Mumbaiu. Tym razem nie była to jednak żadna przesiadka a niecałe trzy dni pobytu tuż przed powrotem do Polski.

Victoria Terminus i boiska do krykieta w Bombaju - Fuji Pro 160NS

W jednym z pierwszych postów wspominałem jak niekiedy ciężko było ustrzec się przed kantami, które stosują indyjscy naciągacze. Mumbai był ostatnim z miejsc, gdzie próbowano nas wykiwać i na szczęście tylko na tej próbie się skończyło.
Jedynym bodajże środkiem transportu między miastem a lotniskiem są taksówki a większość z nich to tzw. "pre-paid taxi". Z takiej taksówki korzystaliśmy w Delhi - w specjalnym okienku na lotnisku określamy dyspozytorowi miejsce docelowe, płacimy z góry i z biletem czekamy aż podjedzie po nas właściwy pojazd.

Royal Enfield - Fuji Pro 160NS

W Mumbaiu, który pozwolę sobie nazywać staromodnie Bombajem, pre-paid taxi do Colaby - niegdyś jednej z kilku wysp, obecnie wysuniętej najbardziej na południe dzielnicy miasta, były dość drogie, więc postanowiliśmy złapać taksówkę na własną rękę. Opędzając się od pracowników lotniska i lotniskowych taksówkarzy, którzy gestem obrazującym podrzynanie gardła sugerowali, że jak nie weźmiemy pre-paida, to źle na tym wyjdziemy trafiliśmy w końcu na gościa, który zgodził się zabrać nas za kwotę sporo niższą niż pozostali. Szybko zorientowaliśmy się, że facet wcale nie był taksówkarzem a jedynie pośrednikiem, tym niemniej ustalona kwota 350 rupii miała obejmować zarówno jego "usługę" jak i cały przejazd. Gdzie tkwił więc haczyk?
Gdy jadąc już w kierunku Colaby Paulina podała gościowi banknot 500INR ten w ułamku sekundy odwrócił się z banknotem o nominale 100INR w dłoni twierdząc, że dała mu za mało. Trik prawie się udał, bo Paulina zabrała setkę i ponownie wyciągnęła 500 rupii z portfela, ale uzbrojony w czujność czekałem jedynie aż coś takiego się wydarzy.
Paulinie się zaraz oberwało, że nie patrzy czym płaci a gość po tym jak zaczęliśmy na niego oboje napier*alać i straszyć policją dał kasę z tej pierwszej 500-tki kierowcy i wybiegł na ulicę. Taksówkarz muzułmanin, który na szybie miał wypisane kilka mądrych przykazań z Koranu też był w tym nieco poszkodowany, bo gdy jego także zwyzywaliśmy od kłamców i oszustów zatrzymał samochód w połowie drogi i chcąc nam oddać pieniądze nalegał byśmy tylko opuścili pojazd i zostawili go w spokoju.
Ostatecznie każde z nas wyszło na plus, bo zarówno my dojechaliśmy na miejsce taniej niż pre-paidem, taksówkarz coś tam sobie zarobił a kanciarz, mimo, że z 500 rupii oddał nam 100, to 50 rupii mu jednak w kieszeni zostało. Akurat w sam raz, żeby podjechać z powrotem na lotnisko i próbować szczęścia na kolejnych spragnionych emocji podróżnych..

Taj Mahal Palace i Red Shield House - Fuji Pro 160NS

Bombaj to centrum finansowe Indii, serce Bollywood i, bez wątpienia, najdroższe miasto w kraju. Sąsiadujące dzielnice Fort i Colaba, gdzie zarezerwowaliśmy hotel pełne są sklepów zagranicznych marek od Zary po Dior, symbolizujących zachodni styl życia mieszkańców, raczej nieobecny w pozostałych miastach. Dla nas niekoniecznie było to zaletą, bo najtańszy hotel, jaki mogłem zarezerwować przez sieć kosztował aż 30 USD za dobę (łazienka wspólna na korytarzu..). Gdy ma się jednak trochę czasu i energii na szukanie noclegu na miejscu można znaleźć coś tańszego - choćby w Red Shield House prowadzonym przez Armię Zbawienia tuż za plecami słynnego Taj Mahal Palace.

Watson's Hotel - Fuji Pro 160NS

Choć zawsze fascynowała mnie ilość budynków Art Deco jakie widziałem w Szanghaju, to właśnie w Indiach szybko odkryłem, że to Bombaj posiada chyba największą na świecie "kolekcję" hoteli, biurowców i banków budowanych w tym stylu. Spacerując tak sobie ulicami z głową zadartą do góry trafiliśmy w końcu na prawdziwą perełkę, choć wybudowaną znacznie wcześniej.
Watson's Hotel z połowy XIX wieku okazał się być jednym z najstarszych budynków o żeliwnej konstrukcji w kraju. Prefabrykowane elementy wytworzono w Anglii i po przetransportowaniu do Indii złożono w całość. Obecnie budynek jest w opłakanym stanie, lecz po tym jak zainteresował się nim Renzo Piano podczas jednej ze swych wizyt w Indiach, utworzono fundację, która ma na celu odrestaurowanie hotelu z żelaza. Choć spędziliśmy w środku kilka minut jeżdżąc windą i podziwiając niesamowite atrium z setkami staromodnych szyldów różnorakich biur, które otwierano w hotelu po śmierci jego pierwszego właściciela, Watson's Hotel był dla nas niestety jednym z tych dziwnych miejsc, w których ktoś nieustannie nas obserwował nie pozwalając w spokoju zrobić zdjęcia.

W drodze na Elephanta Island - Fuji Pro 160NS

Drugiego dnia wybraliśmy się na rejs promem w kierunku Wyspy Elephanta. To jedna z kilku atrakcji Bombaju, które podobno warto odwiedzić. Mając to doświadczenie za sobą wiemy jednak, że nie do końca warto, chyba, że faktycznie nie mamy co robić z pieniędzmi i uwielbiamy dzikie tłumy walczące o miejsce na promie oraz później podczas zwiedzania jaskiń. Oczywiście w drodze na miejsce też nie wolno kierować obiektywu w stronę okrętów marynarki stacjonujących przy brzegu czy dziwnych wysepek, będących prawdopodobnie bazami wojskowymi.. Na pokładzie z pewnością znajdzie się kilka "życzliwych" osób, które o tym przypomną.

Prawie jak Gunkanjima.. - Fuji Pro 160NS

Promy na Elephanta wypływają spod Gateway of India i tam też stojąc w nienajkrótszej kolejce dokonujemy zakupu biletów za 150INR/os. Po dotarciu na miejsce można się skusić na krótki przejazd kolejką wąskotorową, ale to dobre chyba tylko dla dzieciaków.. Tak więc idąc pieszo dochodzimy do punktu poboru opłaty klimatycznej w wysokości 5INR a idąc jeszcze dalej i pod górę trafiamy w końcu pod właściwe bramki, gdzie trzeba zapłacić 200INR za wstęp do jaskiń (no chyba, że jesteśmy Hindusami - wtedy standardowo płacimy tylko ułamek tej kwoty..). Łącznie więc trip kosztuje 355INR od osoby i warto o tym wiedzieć wcześniej, bo po stronie Bombaju takich informacji nie ma a jest natomiast wielu naciągaczy, którzy wymyślają ceny z kosmosu by sprzedać bilety drożej lub w ogóle odwieść nas od tej wycieczki oferując oczywiście inną - własną.

Elephanta Island - Fuji Pro 160NS

Same jaskinie i rzeźby w skałach rzeczywiście robią wrażenie, ale hałas jaki towarzyszy odwiedzającym, ciągłe błyski lamp aparatów i wszechobecne śmieci pozostawiane przez piknikujące wokoło rodziny skutecznie odstraszają od tego typu miejsc. Strażnicy nie kwapią się też aby ścigać osoby, które w niektórych pomieszczeniach świątyni pochodzącej z V wieku załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne, za to długo trzeba im było tłumaczyć, że mój aparat robi zdjęcia a nie filmy, których nagrywanie jest zabronione. Zresztą co tu dużo mówić..


Ah, zdjęcia robiłem na Provii 400X popchniętej do 1600 ale na ciemności w jaskiniach nic by nie pomogło, więc uratować je mogłem tylko przez konwersję do czerni i bieli. Low key jak się patrzy ;)

Elephanta Caves - Fuji Provia 400X (@1600)

Tak miło mi się pisało o gorącym Goa, słonecznej Kerali a nawet lodowatym Darjeeling, gdzie dla odmiany para leciała mi z ust gdy kładłem się z gorączką spać.. Te miejsca z pewnością zapamiętam jako warte odwiedzin i z czystym sumieniem mogę je polecać. Do Bombaju czy Delhi nie wróciłbym jednak ponownie - choć może i mają swój klimat, nie jest to jednak Szanghaj, Hong Kong czy Singapur, które wciągają Cię w swój wir i nie chcą wypuścić.

Prince of Wales Museum - Fuji Pro 160NS

W miejscach, które do tej pory odwiedziliśmy istnieje pewna równowaga pomiędzy hałasem a ciszą, szaleństwem a rozsądkiem czy tą magiczną nutą tajemniczości przeciwstawionej jawnemu ekshibicjonizmowi mieszkańców w sferze ich życia codziennego. W Indiach, ogólnie rzecz biorąc, tej równowagi nie ma i to właśnie sprawia, że mam tak mieszane uczucia odnośnie tego kraju wątpiąc wręcz czy podróż do Indii można nazwać podróżą "do Azji". Czy to jednak źle? Mam nadzieję, że dzięki temu uda mi się wyciągnąć dużo bogatsze wnioski..
Prócz całej gamy różnych doświadczeń z tej podróży miałem szansę wynieść przecież bardzo istotną lekcję - pojąłem co jest nam w życiu zbędne a co nieodzowne, jak daleko możemy przesunąć granice własnego komfortu i przede wszystkim jak bardzo możemy na sobie polegać. Może brzmi to jakbym był piątym uczestnikiem wyprawy na Broad Peak, ale prawda jest taka, że przez większość czasu rzeczywiście traktowaliśmy nasz Miesiąc Miodowy jak szkołę przetrwania. Zaczynam się teraz nawet zastanawiać czy pod płaszczykiem tej intensywności nie dostrzegliśmy właśnie duchowej podróży, którą gdzieś tam skrycie chcieliśmy przecież przeżyć? Koniec końców, daliśmy się przecież Indiom odrobinę zmienić :)

Gateway of India - Fuji Pro 160NS

To już koniec mojej krótkiej opowieści. Dość długo zajęło mi podsumowanie każdego z etapów naszej drogi, ale mam nadzieję, że jakieś informacje udało mi się jednak przekazać.

Na zakończenie zamieszczam jeszcze krótkie nagranie, które pochodzi z hinduistycznej świątyni Sri Mahamariamman w Kuala Lumpur. Dokładnie dwa lata temu zarejestrowałem je na mojej obciachowej Nokii i chyba najwyższy czas aby puścić je w eter. Kto wie kiedy nadarzy się kolejna okazja by poruszyć indyjskie tematy.. :)



*   *   *

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz